Nawigacja
· Start
· 1% dla WKGiJ
· Artykuły
· TOPO
· Galeria zdjęć
· Forum
· Linki
· Kontakt
· Księga Gości
· Zarząd Klubu
· Statut Klubu
· 1% dla WKGiJ
· Artykuły
· TOPO
· Galeria zdjęć
· Forum
· Linki
· Kontakt
· Księga Gości
· Zarząd Klubu
· Statut Klubu
Logowanie
Losowa Fotka
Shoutbox
Musisz zalogować się, aby móc dodać wiadomość.
Magda
29-06-2021 19:23
Hej. Jutro (30.06.2021) od godz. 17 działamy w Harcówce przy remoncie pomieszczeń klubowych. Jeżeli ktoś może pomóc to zapraszamy, każdy się przyda, obowiązuje strój roboczy
Dzedzej
21-07-2019 11:59
Nowe drogi w okolicy Lubawki https://czadrow24.
..nnogorskim
..nnogorskim
Dzedzej
17-06-2019 15:20
Dodane nowości do topo Skalnych Bram z Karkonoszy
Dzedzej
07-06-2019 17:48
w topo Nowej Ziemi 19 nowych dróg - polecam
Chudy
04-06-2019 11:42
Info w sprawie koncertu dla Małego na forum
Dzedzej
26-03-2019 18:54
Aktualizacja w topo Diablak i Ambona w Kaczawskich
Paras
14-01-2019 12:19
Ściana w Jaworzynie Śl.- post na forum
KrzysiekLachniuk
24-10-2018 10:42
Następnie odkucie tynków do cegły na wysokości 1.50 albo i wyżej ( impregnacja cegły itd.). Kolejny krok to odświeżenie lokalu i prace malarskie.
KrzysiekLachniuk
24-10-2018 10:41
Pierwszym etapem jest ogarnięcie lokalu ze starych gratów co nastąpi już w tym tygodniu. Kolejny etap to instalacja nowego pieca z podajnikiem węgla aby lokal był opalany w trybie ciągłym.
KrzysiekLachniuk
24-10-2018 10:40
Informacyjnie: Po ostatnim spotkaniu w niezbyt licznym gronie ustaliliśmy że podejmiemy próbę reanimacji lokalu klubowego i przywrócenia go do stanu używalności.
Nawigacja
Kanin raz jeszcze
Kiedy w marcu ’99, podczas wyprawy do najgłębszej studni jaskiniowej świata - Vrtiglavicy (-643 m.) - nawiązaliśmy bliższe kontakty z Joże Pirnatem, szefem KORK-u (organizacji zajmującej się koordynacją działań speleo w masywie Kanin ),nikt nie podejrzewał, że zaowocują one drugą wyprawą w ten rejon jeszcze w tym samym roku. Celem listopadowej wyprawy zorganizowanej przez Wałbrzyski Klub Górski i Jaskiniowy była niezrealizowana podczas poprzedniej wyprawy, z powodu trudnych warunków atmosferycznych, akcja w jaskini Brezno pod Velbom, posiadającej trzecią pod względem głębokości studnię na świecie (-501 m.).
Atmosferę podgrzewał fakt, iż poprzednia polska wyprawa nie dotarła do dna studni z powodu korka lodowo-śnieżnego na -400 m. Według Joże Pirnata Velb - bo tak jaskinię nazywają w skrócie Słoweńcy -twardo opierał się próbom dotarcia na dno, bowiem w lipcu Słoweńcy podjęli kolejną próbę dotarcia na dno, jednak musieli wycofać się ze względu na spadający lód.
07.11. Niedziela. Jest około 21.00. Dojechaliśmy na miejsce. Przepowiednie się sprawdziły - kolejka nie działa, jest sprawdzana przed zimowym uruchomieniem. Oznacza to pokonanie nazajutrz ponad tysiącmetrowej deniwelacji wraz ze sprzętem. Plus jeszcze jedna runda na dół i z powrotem dla zespołu deporęczującego, który ma zabrać to, czego w pierwszym transporcie nie dało się zabrać. Do tego zaczął padać deszcz, a stacja kolejki zamknięta. Mieliśmy co prawda namioty, ale... wizja wynoszenia mokrych namiotów nazajutrz bardzo szybko pomogła nam podjąć decyzję. Nocowaliśmy w samochodach (15 osób w dwóch busach plus sprzęt -kto próbował spędzić w ten sposób noc po całodziennej podróży ten wie jaka to przyjemność ).
Następnego dnia rano krótkie przepakowanie i oczekiwanie na wizytę Słoweńców. Zamiast obiecanych kilku, Joże przywiózł ze sobą tylko jednego grotołaza:
-This is our best caver.- przedstawił go Joże.
Our best caver miał na imię Jura i miał zejść z nami do dna studni, a jeśli to możliwe, do dna jaskini. Jak się okazało, był on jednym z członków (dwóch ! ) nieudanej wyprawy lipcowej. Po załatwieniu niezbędnych formalności na miejscowej policji (strefa nadgraniczna ) wyszliśmy w końcu w góry. Transport zajął nam około 5 -6 godzin. Przy schronisku zaskoczył nas urywający głowę wiatr, na podstawie którego Jura, góral z podlubliańskich bagien, wywnioskował, że za dzień lub dwa będzie załamanie pogody.
W schronisku dokonaliśmy ostatecznego podziału na grupę poręczującą i deporęczującą. W skład pierwszej weszli: Jacek Szynalski -kierownik wyprawy, Marta Banasiak, Jura Leben, Robert Grabowski, Leszek Grzebski, Franek Kramek, Włodek Bączek. Drugą grupę stanowili: Marcin „Budyń” Bugała, Sebastian „Lewy” Lewandowski, Tomasz „Cipciak” Jaumien, Grześ Jakimowicz, Andrzej Wojtoń, Daniel „Dzidek” Kubiak. Byli także turyści : prezes Klubu Darek „Prezes” Kuczeński, Staś Baranowski oraz dwaj kierowcy.
Nazajutrz pierwszy zespół schodzi pod otwór, co nie jest takie proste, gdyż Jura, nasz przewodnik, który był już tam w lipcu, ma poważne problemy z odnalezieniem otworu. W końcu jednak odnajdujemy go wspólnymi siłami. Jeszcze tylko ustawienie bazy szturmowej i po krótkim odpoczynku zaczynamy przygotowania do właściwej akcji.
Wreszcie schodzimy -kolejno : Robert, Jacek, ja, Jura, potem Franek, Marta i Leszek. Mimo, że zachowujemy ponad półgodzinne odstępy, szybko doganiam pierwszą dwójkę na -200 m.. Po chwili dogania nas Jura. Poręczowanie okazuje się nie być takie łatwe jak przypuszczaliśmy ze względu na zalodzenie ścian. Wokół nas wiszą kilkutonowe nawisy, wielkie organy sopli czy pola grzybków lodowych. Każde dotknięcie ściany powoduje osypywanie się lawiny odłamków lodowych, a serce podchodzi do gardła, kiedy trzeba przejść po delikatnie wyglądających, olbrzymich soplach. Zauważyłem dwie metody schodzenia po lodzie -drobnymi kroczkami, kiedy to leciało na dół mnóstwo małych kawałków lodu, lub „na komandosa” -długimi skokami - wtedy sypaliśmy raz, za to porządnie. Jednak po schodzeniu każdą z obu wymienionych metod dobiegał nas z dołu głos Roberta:
-K..., co się tam na górze dzieje?..
Tu muszę zrobić ukłon w stronę eksploratorów : studnia jest bardzo dobrze oboltowana -liny schodzą w dół lekko trawersując, aby zapobiec strącaniu lodu na głowy idących poniżej. Mimo tego świst lecących nawet małych odłamków lodowych wywoływał nieprzyjemne wrażenie.
.W końcu dojeżdżamy do korka. Lód ten tworzy rodzaj wąskiej, wydłużonej sali, na końcu której znajdujemy ciasny otwór wytopiony w lodzie. Około metr przed nim widać przepinkę z której zwisa lina słoweńska. Drugi jej koniec znika w lodzie. Podchodząc do otworu słyszymy huk lecącej w dół wody. Po chwili dobiega nas głos Roberta:
-Wychodzę! Nic nie widzę...!
Po paru minutach w otworze ukazuje się głowa Robusia. Okazuje się, że cały czas zjeżdża się w strumieniu lodowatej wody, do tego pod korkiem temperatura jest o kilka stopni niższa, co sprawiło że Robusiowi momentalnie zaparowały okulary. Poza tym pod korkiem liny „uciekają” na przeciwną stronę studni, czego Robert już nie mógł widzieć
No więc wypadło na mnie – jednak myśl o wejściu pod ten lodowaty prysznic podsunęła mi genialny pomysł : a może wziąć czekan i przebić się w innym miejscu? „Bączek, opanuj się, ten lód ma ponad 5 metrów grubości”
Lodowata woda momentalnie zgasiła mi karbidówkę i mimo kaptura wlała się za kołnierz. Elektrykę dawno szlag trafił, więc zjeżdżałem po ciemku byle szybciej, byle uciec spod tej cholernej wody, dopóki nie udało mi się zapalić karbidówki ponownie. Jak się okazało, w odpowiedniej chwili, bowiem wtedy ujrzałem nad sobą wielki strop lodowy, z którego wychodziła słoweńska lina. Dohuśtałem się do niej...-jest! Wreszcie skończył się ten cholerny prysznic. Potem stanowisko i świadomość : jeszcze tylko 100 metrów. Jednak moje poczucie bezpieczeństwa bardzo szybko opuściło mnie, kiedy zobaczyłem ostatnią przepinkę -wiszący tam FADERS, pierwotnie zakręcony, został otwarty pod wpływem uderzenia wielkiej masy lodu. Jego nakrętka była rozerwana.
Na dole robimy krótki biwak, czekając na resztę zespołu. W końcu cała ekipa staje na dnie (po małych perypetiach z przejściem węzła, który trzeba było założyć w strumieniu wody ). Od tego miejsca jaskinia kontynuuje się systemem krótkich studni do głębokości -850 m.. Według planu mieliśmy po krótkim biwaku kontynuować akcję do dna, jednakże, według planu (i informacji Joszka), dalsza część jaskini miała być zaporęczowana. Tymczasem, po osiągnięciu dna studni, ujrzeliśmy pięknie sklarowane liny, w równym rządku leżące na biwaku. Akcja z poręczowaniem zajęłaby nam kilka dobrych godzin -a drugi zespół czeka... Zadecydowaliśmy wracać, zwłaszcza, że Jura dawał sobie głowę uciąć, że załamanie pogody jednak nastąpi. Około 7 rano byliśmy już na powierzchni, gdzie. .. powitało nas piękne słońce. Śniadanie, krótka drzemka, przepakowanie -musimy wziąć jak najwięcej, aby odciążyć zespół poręczujący -i w drogę. Część zabranego sprzętu zostawiamy po drodze w depozycie na skrzyżowaniu szlaków -sprzęt jest ciężki, do schroniska kawał drogi, a my i tak musimy tędy wracać. Musimy się spieszyć, gdyż okazuje się, że Jura miał rację -zbliża się „dupówa”. Spada temperatura, zaczyna padać śnieg i wiać silny wiatr. Ścieżka jest ewidentna, więc każdy idzie swoim tempem, co sprawia, że w niedługim czasie każdy idzie sam. To z kolei powoduje, że dopiero niedaleko schroniska zauważamy brak Leszka. Nie widać go było również na ścieżce za nami. Ścieżka trawersuje zbocze doliny -widoczny jest cały kilkukilometrowy odcinek drogi aż do depozytu. Zaczyna zapadać zmrok, trzeba więc podjąć szybką decyzję -śnieg pada coraz mocniej, do schroniska bliżej niż do depozytu, a Leszek ma niezbędny sprzęt biwakowy. Idziemy więc dalej. Na miejscu zaczynamy przygotowywać akcję ratunkową ; w chwilę potem zauważamy błyskanie światła. .. po drugiej stronie doliny, na niewielkim szczycie za depozytem. Szybko przygotowujemy się do wyjścia -śpiwory, płachty biwakowe, gorąca herbata i apteczka -i w całkowitej ciemności wychodzę wraz z Prezesem ; reszta ekipy będzie czekać w pogotowiu. Początkowo zamierzaliśmy iść szlakiem, jednak znaki namalowane na kamieniach leżących pod półmetrową warstwą śniegu generalnie są mało widoczne, więc szybko porzuciliśmy ten zamiar i poszliśmy „na krechę”. Szliśmy bardzo powoli, co chwilę napotykając szczeliny i urwiska, zawracaliśmy, krążyliśmy w szukając nowej drogi a znajdując kolejną szczelinę -i tak w kółko. Drogę, którą w dzień idzie się 30 minut, my szliśmy ponad trzy godziny. W końcu jednak około północy dotarliśmy do depozytu, a niedługo potem do Leszka.
Jak się okazało Leszek wyszedł „za potrzebą” w pobliżu skrzyżowania szlaków, po czym wrócił na szlak, ale... nie ten właściwy (w tamtym rejonie wszystkie szlaki znaczone są kolorem czerwonym, z uwagi na to, że jest to kolor najlepiej widoczny na śniegu ).
W tym czasie grupa deporęczująca wracała już z dna. Cała ich akcja trwała, podobnie jak nasza, ok. 14 godzin. Chłopcy dostali takiego „spręża”, że przy wyciąganiu ostatniego odcinka linowego za pomocą „flaschenzuga”. ..urwali końcówkę liny zaklinowaną w szczelinie. Jeszcze tylko likwidacja obu baz -głównej w schronisku i szturmowej pod otworem, retransport sprzętu i to już koniec wyprawy. ..
Cała akcja w górach trwała pięć dni. Na dno dotarli wszyscy członkowie obu zespołów. Na szczęście obyło się bez strat i większych problemów. Akcje przebiegły bardzo sprawnie, mimo zróżnicowanej kondycji „zawodników”.
I trochę wiadomości dla potencjalnych wypraw: najlepszy termin wyjazdu w masyw Kanin to listopad -marzec ze względu na brak spadającego lodu w jaskini, z tym, że pod koniec listopada zaczynają się obfite opady śniegu. Przed wyjazdem należy bezwzględnie skontaktować się ze stroną słoweńską, tzn. KORK-iem a na miejscu z policją, gdyż jest to strefa nadgraniczna. Dojście zarówno pod otwór Brezna pod Velbom, jak i Vrtiglavicy, są bardzo dobrze oznakowane za pomocą „diabełków” -kamiennych kopczyków ; jednak bez dobrej mapy nie radziłbym się tam wybierać. Samo Brezno jest dobrze technicznie oboltowane (liny „uciekają” z linii spadku lodu ), boltów jest na tyle, aby przepinki robić co 20 -30 metrów. W jaskini wiszą stare, słoweńskie „edelridy”, jednak w wielu miejscach poprzecinane przez spadający lód i kamienie, często też biegną zatopione w lodzie.
Uczestnicy wyprawy chcieliby także podziękować tym, bez pomocy których byłoby o wiele trudniej ją zorganizować, tzn. : sklepowi górskiemu KADWA, Biuru Wdrożeń i Realizacji TOP, oraz firmie KWARK.
WŁODEK BĄCZEK
Atmosferę podgrzewał fakt, iż poprzednia polska wyprawa nie dotarła do dna studni z powodu korka lodowo-śnieżnego na -400 m. Według Joże Pirnata Velb - bo tak jaskinię nazywają w skrócie Słoweńcy -twardo opierał się próbom dotarcia na dno, bowiem w lipcu Słoweńcy podjęli kolejną próbę dotarcia na dno, jednak musieli wycofać się ze względu na spadający lód.
07.11. Niedziela. Jest około 21.00. Dojechaliśmy na miejsce. Przepowiednie się sprawdziły - kolejka nie działa, jest sprawdzana przed zimowym uruchomieniem. Oznacza to pokonanie nazajutrz ponad tysiącmetrowej deniwelacji wraz ze sprzętem. Plus jeszcze jedna runda na dół i z powrotem dla zespołu deporęczującego, który ma zabrać to, czego w pierwszym transporcie nie dało się zabrać. Do tego zaczął padać deszcz, a stacja kolejki zamknięta. Mieliśmy co prawda namioty, ale... wizja wynoszenia mokrych namiotów nazajutrz bardzo szybko pomogła nam podjąć decyzję. Nocowaliśmy w samochodach (15 osób w dwóch busach plus sprzęt -kto próbował spędzić w ten sposób noc po całodziennej podróży ten wie jaka to przyjemność ).
Następnego dnia rano krótkie przepakowanie i oczekiwanie na wizytę Słoweńców. Zamiast obiecanych kilku, Joże przywiózł ze sobą tylko jednego grotołaza:
-This is our best caver.- przedstawił go Joże.
Our best caver miał na imię Jura i miał zejść z nami do dna studni, a jeśli to możliwe, do dna jaskini. Jak się okazało, był on jednym z członków (dwóch ! ) nieudanej wyprawy lipcowej. Po załatwieniu niezbędnych formalności na miejscowej policji (strefa nadgraniczna ) wyszliśmy w końcu w góry. Transport zajął nam około 5 -6 godzin. Przy schronisku zaskoczył nas urywający głowę wiatr, na podstawie którego Jura, góral z podlubliańskich bagien, wywnioskował, że za dzień lub dwa będzie załamanie pogody.
W schronisku dokonaliśmy ostatecznego podziału na grupę poręczującą i deporęczującą. W skład pierwszej weszli: Jacek Szynalski -kierownik wyprawy, Marta Banasiak, Jura Leben, Robert Grabowski, Leszek Grzebski, Franek Kramek, Włodek Bączek. Drugą grupę stanowili: Marcin „Budyń” Bugała, Sebastian „Lewy” Lewandowski, Tomasz „Cipciak” Jaumien, Grześ Jakimowicz, Andrzej Wojtoń, Daniel „Dzidek” Kubiak. Byli także turyści : prezes Klubu Darek „Prezes” Kuczeński, Staś Baranowski oraz dwaj kierowcy.
Nazajutrz pierwszy zespół schodzi pod otwór, co nie jest takie proste, gdyż Jura, nasz przewodnik, który był już tam w lipcu, ma poważne problemy z odnalezieniem otworu. W końcu jednak odnajdujemy go wspólnymi siłami. Jeszcze tylko ustawienie bazy szturmowej i po krótkim odpoczynku zaczynamy przygotowania do właściwej akcji.
Wreszcie schodzimy -kolejno : Robert, Jacek, ja, Jura, potem Franek, Marta i Leszek. Mimo, że zachowujemy ponad półgodzinne odstępy, szybko doganiam pierwszą dwójkę na -200 m.. Po chwili dogania nas Jura. Poręczowanie okazuje się nie być takie łatwe jak przypuszczaliśmy ze względu na zalodzenie ścian. Wokół nas wiszą kilkutonowe nawisy, wielkie organy sopli czy pola grzybków lodowych. Każde dotknięcie ściany powoduje osypywanie się lawiny odłamków lodowych, a serce podchodzi do gardła, kiedy trzeba przejść po delikatnie wyglądających, olbrzymich soplach. Zauważyłem dwie metody schodzenia po lodzie -drobnymi kroczkami, kiedy to leciało na dół mnóstwo małych kawałków lodu, lub „na komandosa” -długimi skokami - wtedy sypaliśmy raz, za to porządnie. Jednak po schodzeniu każdą z obu wymienionych metod dobiegał nas z dołu głos Roberta:
-K..., co się tam na górze dzieje?..
Tu muszę zrobić ukłon w stronę eksploratorów : studnia jest bardzo dobrze oboltowana -liny schodzą w dół lekko trawersując, aby zapobiec strącaniu lodu na głowy idących poniżej. Mimo tego świst lecących nawet małych odłamków lodowych wywoływał nieprzyjemne wrażenie.
.W końcu dojeżdżamy do korka. Lód ten tworzy rodzaj wąskiej, wydłużonej sali, na końcu której znajdujemy ciasny otwór wytopiony w lodzie. Około metr przed nim widać przepinkę z której zwisa lina słoweńska. Drugi jej koniec znika w lodzie. Podchodząc do otworu słyszymy huk lecącej w dół wody. Po chwili dobiega nas głos Roberta:
-Wychodzę! Nic nie widzę...!
Po paru minutach w otworze ukazuje się głowa Robusia. Okazuje się, że cały czas zjeżdża się w strumieniu lodowatej wody, do tego pod korkiem temperatura jest o kilka stopni niższa, co sprawiło że Robusiowi momentalnie zaparowały okulary. Poza tym pod korkiem liny „uciekają” na przeciwną stronę studni, czego Robert już nie mógł widzieć
No więc wypadło na mnie – jednak myśl o wejściu pod ten lodowaty prysznic podsunęła mi genialny pomysł : a może wziąć czekan i przebić się w innym miejscu? „Bączek, opanuj się, ten lód ma ponad 5 metrów grubości”
Lodowata woda momentalnie zgasiła mi karbidówkę i mimo kaptura wlała się za kołnierz. Elektrykę dawno szlag trafił, więc zjeżdżałem po ciemku byle szybciej, byle uciec spod tej cholernej wody, dopóki nie udało mi się zapalić karbidówki ponownie. Jak się okazało, w odpowiedniej chwili, bowiem wtedy ujrzałem nad sobą wielki strop lodowy, z którego wychodziła słoweńska lina. Dohuśtałem się do niej...-jest! Wreszcie skończył się ten cholerny prysznic. Potem stanowisko i świadomość : jeszcze tylko 100 metrów. Jednak moje poczucie bezpieczeństwa bardzo szybko opuściło mnie, kiedy zobaczyłem ostatnią przepinkę -wiszący tam FADERS, pierwotnie zakręcony, został otwarty pod wpływem uderzenia wielkiej masy lodu. Jego nakrętka była rozerwana.
Na dole robimy krótki biwak, czekając na resztę zespołu. W końcu cała ekipa staje na dnie (po małych perypetiach z przejściem węzła, który trzeba było założyć w strumieniu wody ). Od tego miejsca jaskinia kontynuuje się systemem krótkich studni do głębokości -850 m.. Według planu mieliśmy po krótkim biwaku kontynuować akcję do dna, jednakże, według planu (i informacji Joszka), dalsza część jaskini miała być zaporęczowana. Tymczasem, po osiągnięciu dna studni, ujrzeliśmy pięknie sklarowane liny, w równym rządku leżące na biwaku. Akcja z poręczowaniem zajęłaby nam kilka dobrych godzin -a drugi zespół czeka... Zadecydowaliśmy wracać, zwłaszcza, że Jura dawał sobie głowę uciąć, że załamanie pogody jednak nastąpi. Około 7 rano byliśmy już na powierzchni, gdzie. .. powitało nas piękne słońce. Śniadanie, krótka drzemka, przepakowanie -musimy wziąć jak najwięcej, aby odciążyć zespół poręczujący -i w drogę. Część zabranego sprzętu zostawiamy po drodze w depozycie na skrzyżowaniu szlaków -sprzęt jest ciężki, do schroniska kawał drogi, a my i tak musimy tędy wracać. Musimy się spieszyć, gdyż okazuje się, że Jura miał rację -zbliża się „dupówa”. Spada temperatura, zaczyna padać śnieg i wiać silny wiatr. Ścieżka jest ewidentna, więc każdy idzie swoim tempem, co sprawia, że w niedługim czasie każdy idzie sam. To z kolei powoduje, że dopiero niedaleko schroniska zauważamy brak Leszka. Nie widać go było również na ścieżce za nami. Ścieżka trawersuje zbocze doliny -widoczny jest cały kilkukilometrowy odcinek drogi aż do depozytu. Zaczyna zapadać zmrok, trzeba więc podjąć szybką decyzję -śnieg pada coraz mocniej, do schroniska bliżej niż do depozytu, a Leszek ma niezbędny sprzęt biwakowy. Idziemy więc dalej. Na miejscu zaczynamy przygotowywać akcję ratunkową ; w chwilę potem zauważamy błyskanie światła. .. po drugiej stronie doliny, na niewielkim szczycie za depozytem. Szybko przygotowujemy się do wyjścia -śpiwory, płachty biwakowe, gorąca herbata i apteczka -i w całkowitej ciemności wychodzę wraz z Prezesem ; reszta ekipy będzie czekać w pogotowiu. Początkowo zamierzaliśmy iść szlakiem, jednak znaki namalowane na kamieniach leżących pod półmetrową warstwą śniegu generalnie są mało widoczne, więc szybko porzuciliśmy ten zamiar i poszliśmy „na krechę”. Szliśmy bardzo powoli, co chwilę napotykając szczeliny i urwiska, zawracaliśmy, krążyliśmy w szukając nowej drogi a znajdując kolejną szczelinę -i tak w kółko. Drogę, którą w dzień idzie się 30 minut, my szliśmy ponad trzy godziny. W końcu jednak około północy dotarliśmy do depozytu, a niedługo potem do Leszka.
Jak się okazało Leszek wyszedł „za potrzebą” w pobliżu skrzyżowania szlaków, po czym wrócił na szlak, ale... nie ten właściwy (w tamtym rejonie wszystkie szlaki znaczone są kolorem czerwonym, z uwagi na to, że jest to kolor najlepiej widoczny na śniegu ).
W tym czasie grupa deporęczująca wracała już z dna. Cała ich akcja trwała, podobnie jak nasza, ok. 14 godzin. Chłopcy dostali takiego „spręża”, że przy wyciąganiu ostatniego odcinka linowego za pomocą „flaschenzuga”. ..urwali końcówkę liny zaklinowaną w szczelinie. Jeszcze tylko likwidacja obu baz -głównej w schronisku i szturmowej pod otworem, retransport sprzętu i to już koniec wyprawy. ..
Cała akcja w górach trwała pięć dni. Na dno dotarli wszyscy członkowie obu zespołów. Na szczęście obyło się bez strat i większych problemów. Akcje przebiegły bardzo sprawnie, mimo zróżnicowanej kondycji „zawodników”.
I trochę wiadomości dla potencjalnych wypraw: najlepszy termin wyjazdu w masyw Kanin to listopad -marzec ze względu na brak spadającego lodu w jaskini, z tym, że pod koniec listopada zaczynają się obfite opady śniegu. Przed wyjazdem należy bezwzględnie skontaktować się ze stroną słoweńską, tzn. KORK-iem a na miejscu z policją, gdyż jest to strefa nadgraniczna. Dojście zarówno pod otwór Brezna pod Velbom, jak i Vrtiglavicy, są bardzo dobrze oznakowane za pomocą „diabełków” -kamiennych kopczyków ; jednak bez dobrej mapy nie radziłbym się tam wybierać. Samo Brezno jest dobrze technicznie oboltowane (liny „uciekają” z linii spadku lodu ), boltów jest na tyle, aby przepinki robić co 20 -30 metrów. W jaskini wiszą stare, słoweńskie „edelridy”, jednak w wielu miejscach poprzecinane przez spadający lód i kamienie, często też biegną zatopione w lodzie.
Uczestnicy wyprawy chcieliby także podziękować tym, bez pomocy których byłoby o wiele trudniej ją zorganizować, tzn. : sklepowi górskiemu KADWA, Biuru Wdrożeń i Realizacji TOP, oraz firmie KWARK.
WŁODEK BĄCZEK
Komentarze
Brak komentarzy. Może czas dodać swój?
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.